Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/28

Ta strona została przepisana.

Jeszcze rozmawiali z sobą, gdy z za gęstwiny ujrzeli wychodzącego kniazia za którym postępował Dobrosław, Obaj zdawali się więcej zajęci rozmową niż myśliwstwem. Orszak kniaziowski pozostał był z tyłu, a Mieszko uważnie przysłuchiwał się temu, co mu opowiadał towarzysz. Mieli już w inną iść stronę, gdy kniaź, podniósłszy głowę, spostrzegł Własta i skinął na niego. Młodzieniec zsiadłszy z konia i obnażywszy głowę zbliżył się do kniazia, który stał, lekki oszczep trzymając w ręku.
Na zapytanie, coby w tym lesie czynił, Włast rzekł, iż z ojcowskiego rozkazu wyjechał na łowy.
— Wyślijcie łowców — rzekł Mieszko — a wy, gdy tu jesteście zostańcie przy mnie.
Choć nie bardzo rad rozkazowi pańskiemu, Włast szepnął słów kilka Jarmirzowi, który natychmiast ustąpił ze swymi.
Mieszko zaś uchwycił mały róg myśliwski, wiszący mu na ramieniu, do ust go wziął i kilka razy zatrąbił.
Zaszumiały wnet z obu stron gąszcze i nadbiegła liczna gromada łowców kniaziowskich. Kniaź zawołał do siebie Stojgniewa, kazał z koni zdjąć sukno, rozpostrzeć je w cieniu drzew na trawie i położył się na niem. Przyniesiono kobiałkę z pieczonem mięsiwem i baryłkę miodu, które postawiono przed kniaziem. Dobrosław i Włast stanęli nieco opodal.