Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/29

Ta strona została przepisana.

— Stojgniewie — rzekł Mieszko — poprowadźcie łowy a ja spocznę. Dobrosław i Włast Luboń zostaną przy mnie.
Stojgniew, zrozumiawszy wolę kniazia, pospieszył do zgromadzonych łowców i nim krótka upłynęła chwila, Mieszko pozostał sam z dwoma towarzyszami.
Zmierzywszy bystrem okiem Własta, jakby chciał zbadać go do gruntu duszy, zapytał:
— Byłeś między chrześcijaninami? jak długo?
— Dwanaście lat Miłościwy panie.
— Znasz ich więc dobrze?
— Lepiej niż teraz własny kraj — odparł Włast.
Po tej odpowiedzi Mieszko zamilknął chwilę, a potem zwrócił się do Dobrosława i rzekł:
— Mów, jak ci się zdało? Są oni więksi i silniejsi od nas, na Hradczynie Bolesławy te czeskie? są oni bogatsi? są oni nam straszni?
A gdy Dobrosław ociągał się z odpowiedzią, dodał:
— Tak jak Niemcy mają jedną głowę cesarza i jedną stolicę, tak i nam trzeba jednego pana i jednej ręki, inaczej nas oni zjedzą... Masz Bolesław tę siłę, aby nas wszystkich zagarnąć... i mnie... — mruknął Mieszko ostatni wyraz prawie niedosłyszanym głosem.
— Mów, a nie kłam mi pochlebstwem. Tych, co mi nogi liżą, mam dosyć.