Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/30

Ta strona została przepisana.

Dobrosław miał oczy w ziemię wlepione.
— Miłościwy panie — odezwał się wreszcie zwolna cedząc słowa — jeżeli siłę na setki i tysiące wojowników, liczyć mam, to nie wiem, bom ich nie liczył; jeśli na rozum, to Bolesław nie zdaje się mędrszym od innych; przecież on wie to jedno, iż chcąc cesarza pobić, trzeba się u niego uczyć samego. Dlatego od niego nie stroni, kłania mu się, ale tylko dla tego, aby go zwyciężyć lepiej.
— I przez to przyjął nową wiarę? — spytał Mieszko, patrząc w oczy Dobrosławowi.
— Nie wiem — odparł po krótkiem milczeniu zapytany.
Mieszko zamilkł na chwilę. Jadł i pił uśmiechając się jakby sam do siebie.
— A co tam o nas mówią? — zapytał nagle.
Dobrosław zawsze zwolna zbierał się na odpowiedź.
— Wiedzą, że Miłościwy pan silnym jesteś, lecz oni nie sądzą groźnym tego, kto się do chrześcijan nie liczy.
— A dawnoż oni do nich przystali? — zawołał Mieszko szydersko. — Drahomira, matka Bolesława i on jeszcze się bogom swoim kłaniali. Alboż Bolko jest chrześcijaninem? Alboż brata, co nim był, nie zabił za to?
— O tem na dworze Bolka mówić nie wolno, a szepcą różnie — — rzekł Dobrosław. —