orszak Mieszkowego brata. Nie był zaprawdę świetny ale dziwnie wyglądał. Stu ludzi na żwawych rumakach prowadził Sydbor z sobą. Sam jechał na przodzie — istny wódz dzikich, rumiany, o czarnych włosach i zaroście, w odzieży jaskrawej, blaszkami naszywanej, w czapce z pióropuszem, z mieczem i kilku młotami za pasem.
Ludzie jego mieli wszyscy grube, kute pancerze, i uzbojeni byli jednakowo, co naówczas wielki stanowiło przepych. Wszyscy jechali raźno i butnie, niby z tryumfem, bo w pośrodku nich szła gromada ludzi, powiązanych sznurami: starców, młodzieńców, kobiet i dzieci.
Sydbor napadł na osadę niemiecką pod Grodkiem nad Odrą niedawno założonym i wszystko co tam znalazł, zagarnął osadę puściwszy z dymem. Zabrane konie i bydło pędzili osobno ludzie, w niejakiem oddaleniu za orszakiem wojaków.
Wszyscy ci jeńcy odarci, pobici, poranieni, przerażający przedstawiali widok niemej a wściekłej rozpaczy. Ale Mieszkowi oczy jakąś dziką zajaśniały radością. A była ta radość niejako usprawiedliwioną, bo tak samo i w gorszych jeszcze pętach prowadzono Słowian, zabieranych nad Odrą, a markgraf Geron nietylko mieczem ale i zdradą tępił plemię, któremu rady dać nie mógł.
Zbiegło się ilu było ludzi w grodzie, przypatrywać się spętanym Niemcom i witać
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/42
Ta strona została przepisana.