— Jam schwytany... jam w niewoli — mówił starzec. — Wola Boska; gotów jestem na męczeństwo... Patrzałem na kościołek mój splugawiony..! na świętokradztwo... O Boże, los własny mnie nie obchodzi.
— Ale mnie on na sercu, ojcze Gabryelu, i jeśli zdołam... uwolnię was...
— Po co? — zapytał starzec. — Kościół mój spłonął... owieczki rozbite... pasterz niepotrzebny!
I głowę na piersi pochylił.
— Ojcze Gabryelu, bądźże dobrej myśli, pójdę prosić za wami!
— Proście za sobą Ojca miłosierdzia — odezwał się staruszek — aby wam dał wytrwać w wierze... Bóg niech was błogosławi...
Włast pospieszył do domu książęcego. Lecz tu docisnąć się nie mógł. Jakiś kniaź Obotrytów z Lutyków gromadą przybył właśnie do Mieszka.
Wrzawliwa narada odbywała się w wielkiej izbie kniaziowej. Mieszko, siedząc na wywyższonem miejscu, otoczony licznym dworem i ludźmi zbrojnymi, przyjmował ich uroczyście. A że po kilkakroć doświadczał ich niewiary i krzywoprzysięstwa, łajał więc i bezcześcił przybyłych, którzy go na kolanach przeprosić się starali, błagając o posiłki i opiekę.
Przez otwarte okna od podwórza widać było to wszystko.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/45
Ta strona została przepisana.