już było zdala rozrzucone światło nad Cybiną. Popędził więc konia i wkrótce stanął u okopów, gdzie straż przy ogniskach leżała. Nie zatrzymał go nikt, wjechał więc do uśpiono zamku i zdjąwszy z konia sakwy, pospieszył do Ojca Gabryela.
W blasku słońca sierpniowego, w świeżej zieleni drzew zwieszających się nad Wełtawą, cudnie wydawała się okolica Pragi ze wzgórzem Hradczyna, którego mury widać było sterczące wysoko. Orszak z kilkudziesięciu ludzi złożony, zbrojnych i dostatnio przybranych, zatrzymywał się właśnie w gaju nad rzeką, dla spoczynku i narady o dalszym pochodzie.
Miasto już widać było.
Podróżni przybywali snadź z dalekiego kraju, konie mieli znużone i odzież pyłem porytą. Pomimo to, orszak ten wyglądał okazale; składająca go młodzież była urodziwa i silna, konie były piękne, broń świetna i jednakowa. Dowódcą tego orszaku był Mieszko, syn Ziemiomysła, kniaź Polan.
Widać było pośród niego Dobrosława, Własta, Lubonia i starego jeńca, ojca Gabryela, którzy razem się trzymali na uboczu.
Mieszko jechał przez całą drogę wesoły i rozmowny, dopiero gdy na czeską wstąpili ziemię, czoło się jego chmurzyć zaczęło.