Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/56

Ta strona została przepisana.

Dąbrówka popatrzyła na niego ciekawie, z dźwięku mowy do czeskiej tak podobnej, a trochę różnie brzmiącej, starając się odgadnąć, skąd przybył nieznajomy. Ubiór jego bogaty i płaszcz książęcy świadczył, że to człowiek znakomity.
— Hej! hej! — rzekła uśmiechając się żartobliwie — nie proście się na służbę do mnie; służba to ciężka, spokoju nigdy nie ma, wojaków moich głodem morzę, a często i policzkami ich obdarzam.
— Jednak mi jakoś nie strach tej grozy — odparł swobodnie przybliżając się ku niej Mieszko. — Cóż wy sługom płacicie piękna pani?
— Ha! różnie, — poczęła wesoło, Dąbrówka — czasem kijami, czasem rózgami, niekiedy ciemnicą o chlebie i wodzie. A wy także jesteście ukarania godni. Kto wam się tu wkraść pozwolił? Radzę wam uchodzić, bo moim dziewczętom każę na was uderzyć, a one wszystkie są dzielne wojaczki.
— A więc, piękna kniahini, wydajcie do wojny rozkazy... Kiedy wojna... to wojna... Gdy mi ją wypowiecie, na was pierwsza uderzę. Jam tu może też nie sam i bez obrony, a jak klasnę w ręce i swoich zwołam, wszystkie was wezmę do niewoli.
Dąbrówce widać spodobały się żarty, bo patrzała na nieznajomego z coraz większem zajęciem.