Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/60

Ta strona została przepisana.

— Dziecko to moje będzie wam też druhem — rzekł, a potem, wziąwszy się pod ręce, weszli do obszernego gmachu murowanego, który Mieszkowi wydał się niezmiernie okazałym.
Gdy weszli do obszernej komnaty, w której wisiał na ścianie krzyż Zbawiciela i pełno obrazów męczenników świętych, Bolko usadowiwszy gościa na ławie, kwiecistym kobiercem okrytej przy oknie, z którego się rozszerzał prześliczny widok na Pragę i jej okolice, i rzekł poważnie:
— Zapóźno przybywasz do mnie: Bolko już nie ten, co był. Patrz na mą postać zgrzybiałą, do grobu idę, o śmierci myślę...
— Będziecie jeszcze długo żyli i panowali — odparł Mieszko. — Macie pokój w domu i siłę, syna, który wam stoi przy boku i sprzymierzeńców potężnych...
Bolko machnął ręką.
— Sprzymierzeńcy we wrogów się zmieniają — mruknął. — A czemuż wy ich tam gdzie ja nie szukacie?
Mieszko spojrzał bystro, ale nic nie odpowiedział.
— Niemców nie pożyć — dodał stary — trzeba mir z nimi robić, aby się w domu zagospodarować. Do tego miru, bracie mój, wy wiecie czego potrzeba.
Mieszko zadumał się.
— Lud przy swoich bogach stoi twardo — rzekł.