Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/63

Ta strona została przepisana.

— Dajcie mi córkę — rzekł Mieszko śmiejąc się — wezmę ją.
Stary zmarszczył się trochę.
— Nie radbym dał ją mimo jej woli — rzekł — gdyby chciała, kto wie?... Jest tam u was pono żon kilka, toćby trzeba najpierw je wygnać...
— Nie będzie mi ich żal — rzekł Mieszko.
Ponieważ kniaź czeski nie opierał się, Mieszko nabrał otuchy.
Tymczasem kubki się napełniały i gwar coraz większy się robił. Czesi Polan na jutrzejsze łowy powoływali, Stojgniew przystawał na to.
Biesiada przeciągała się długo, ale o swatach mowy już nie było. W końcu, gdy misy były już powypróżniane a niewiasty znikły niepostrzeżenie, stary Bolko kazał synowa gościa odprowadzić do przeznaczonych dla niego izb.
Zwolna gwar na zamku ustawał i cisza zalegała nocna wokoło, gdy stary Bolko, nie mogąc zasnąć ani na chwilę, kazał przywołać księdza Prokopa, który był jego spowiednikiem i doradcą w każdej wątpliwej sprawie.
— Ojcze mój — rzekł kniaź do niego — rady twej potrzebuję... Wiecie kogo mam gościem?
— Poganina upartego, żyjącego w grzechu.
— Tak jest. A czyżby nie było zasługą dla mnie i rodu mojego, gdyby przezeń on