już w podróży oznajmił Dobrosław, że wróciwszy do kraju będzie się mógł udać do Krasnejgóry do ojca, pod tym atoli warunkiem, że na każde zawołanie się stawi. Przybywszy więc na zamek, Włast natychmiast wybrał się w drogę.
Pogrążony w smutnem rozmyślaniu zbliżał się ku dworowi, a tętent konia wywołał sługi, które o nadjeżdżającym wnet w domu oznajmiły. Pierwsza wybiegła na jego spotkanie Różana, za nią szedł stary Luboń, z brwią namarszczoną. Na widok syna wnet się rozchmurzył, a kiedy ten mu do nóg przypadł, uderzył go ręką po ramieniu i zawołał:
— Przecie kniaź się ulitował nademną! Gdzieżeście to byli? Jeździłem do grodu, mówiono mi, że kniaź wziął cię z sobą, lecz nie wiedzano dokąd.
— Jeździliśmy do Czech — odparł Włast.
— Do Czech? — spytał chmurno stary. — Poco? Łup przywieźliście wielki?
— Myślę, że chyba przymierze, a to lepsze niż łupy.
Stary się zatrząsł i nie pytał więcej. Przyszła też babka i wszystkich wezwała do wieczerzy. Późno już było, gdy Luboń z ławy powstawszy stanął naprzeciw syna i odezwał się:
— Jarmirz ci na jutro odzież da nową, jedziemy w swaty. Dobrałem ci dziewczynę piękną, młodą i posażną, czas ci życie zaczynać i brać się do gospodarstwa.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/73
Ta strona została przepisana.