Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/77

Ta strona została przepisana.

Trzeba więc było spełnić rozkaz surowego ojca. Jarmirz pomógł Włastowi spuścić się w jamę, sam siadł nad nią i oparłszy się na ręku zasnął, bo była to już noc ciemna. Gdy dnieć zaczynało, zbudził się i chcąc słowo pociechy rzucić biednemu więźniowi, podniósł do góry drzwi ciężkie. Zdziwił się niemało, gdy go ujrzał w głębi klęczącego i modlącego się spokojnie. Powoli spuścił drzwi i odszedł zadumany.
I Luboń spędził tę noc bezsennie. Zamiast iść na posłanie, siadł sobie na przyźbie przed dworem i pozostał tam, dysząc gniewem, do rana.
Dzień cały upłynął bez zmiany. Włastowi spuszczano tylko trochę chleba i wody. Luboń nie wyjechał ani na łowy, ani na pole, nieruchomy przesiedział w dworku i do ust żadnej strawy wziąć nie chciał, pił tylko wodę.
Już znowu noc zbliżała, gdy na podwórzu rozległ się tętent i wkrótce potem wszedł do izby mężczyzna opończą osłonięty.
Był to Wojsław, koniuszy Mieszka, ten sam który zbiegł w las, gdy kniaź pochwycił Stojgniewa. Dawny Lubonia znajomy i powinowaty, widać szukał przytułku u niego.
Gospodarz który o niczem nie wiedział, sądząc nowoprzybyłego sługą Mieszkowym, przyjął go po starem u grzecznie i serdecznie.
— Cóż mi tam niesiecie? — spytał — pewno was kniaź przysyła? Byle nie po syna.