Wojsław wstrząsnął głową i siadł na ławie w milczeniu.
Luboń popatrzył ciekawie na zmienionego i wybladłego krewniaka.
— Coś wy nie swój jesteście — rzekł.
— Nic nie wiecie? — zapytał Wojsław ochrypłym głosem.
— Cóż mam wiedzieć? siedzę w domu...
— Gdzie syn wasz? — zapytał Wojsław.
Na to pytanie zmarszczył się Luboń; od rana już postanowił był nie przyznawać się przed ludźmi do tego wstydu, że dziecko mu posłusznem być nie chciało i że mu je chrześcijanie wydarli; cicho więc odparł:
— Syna wyprawiłem w swaty... żenię go...
— Doprawdy? — zapytał Wojsław — toście go zmusili chyba... przecież go widziałem w Pradze, jak z chrześcijańskimi wróżbitami w ich świątyni odprawiał jakieś tam obrządki... a tym co do nich należą, żenić się nie wolno...
— Tak jest — zawołał porywczo Luboń — zmusiłem go do porzucenia tej nowej wiary...
— Nic wam nie mówił o naszej podróży? — spytał dalej Wojsław.
— Nie pytałem go wiele — rzekł Luboń ręką machając.
— Nie powiadał wam więc, żem z jego przyczyny ledwo nie nałożył głową... a Stojgniewa śmierci on tylko winien. Widzieli go pachołkowie, jak w krzakach leżąc podsłu-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/78
Ta strona została przepisana.