Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/8

Ta strona została przepisana.

nia, wśród rozległych lasów, które wówczas całe pokrywały brzegi Warty i Odry, wielką obchodzono uroczystość. Jedyny syn dziedzica starego Lubonia powrócił niespodzianie w rodzinne progi po dwunastoletniej niewoli u Niemców. Ucieszony ojciec zaprosił wszystkich sąsiadów i znajomych, aby z nim dzielili radość. Ponieważ dworek w Krasnejgórze nie był zbyt obszernym więc postawiono stoły w lasku poza dworem i tam się odbywać miała wesoła biesiada.
Do przyjęcia gości nie wiele było wówczas potrzeba, gdy wszyscy z jednej czerpali misy i mięso krajali nożami, które każdy miał u pasa. Proste kubki służyły do napoju, a z wytoczonej beczki nalewano do dzbanów, które po stole krążyły. Zamiast w kuchni, piekły się u ogniska na podwórku całe kozły, barany, jelenie i dziki.
Już od rana dziedzic Luboń w najpiękniejszym swym stroju, z sukna cienkiego, sznurami i taśmami szytym, rozglądał się wokoło domu. Taki sam ubiór kazał dać synowi i mieczyk mu sam przypasał. Ale serce ojcowskie pomimo radości z powrotu jedynaka ściskało się boleśnie widząc, jaka w tej niewoli niemieckiej stała się z nim przemiana. Nie był to już ów dziarski szesnastoletni jego Włast ukochany, którego Niemcy podczas napadu na te okolice zabrali, ale młodzieniec blady i wątły, tak zniewieściały, że się wzdragał przypasać miecz do boku. Na zapytanie