Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/87

Ta strona została przepisana.

Mieszko powitał go na pozór twarzą pogodną.
— Toście zapewne na szczęście syna waszego patrzeć jeździli? — spytał. — A no, jakże mu się powodzi?
— Miłościwy panie — stary ochrypłym głosem. — Wiele mnie nędzy spotkało; zmarła matka... córkę mi porwano bez wieści, a oto sługa, pies niewierny, okradł mnie i uciekł pewno gdzie w świat...
— Toż trzebaby wam syna z nowosiedlin sprowadzić z żoną do domu... mielibyście pociechę...
Luboń milczał, gniew go dławił.
— Polubiłem waszego Własta; choć do wojny się nie zdał, ale rozumny człek do rady i milczeć umie... Z żoną pewno się już nacieszył, poszlijcie po niego... bo mi go trzeba... do Czech go wyprawię.
Luboń się zmieszał, spuścił głowę, szukał w myśli sposobu, jakimby wymotał się z kłamstwa.
Mieszko stał z dumnym uśmiechem.
— Miłościwy panie, co mam dłużej kłamać — rzekł stary. — Nieszczęście się stało, nie mam syna... Choćbym go miał... zgubiony on dla mnie... Obcy go ochrzcili... na swoją wiarę... znać go nie chcę!...
— Wyrzekacie go się? — spytał Mieszko.
— Niech, jeśli żyje, do tych idzie, których więcej słucha niż ojca... przeklęty!...
Kniaź popatrzył nań z uwagą.