Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/97

Ta strona została przepisana.

— Jakże się tu zabłąkałeś, Ojcze Mateuszu? — zapytał. — Czy cię wygnali twoi poganie?
— Jeszcze nie, Miłościwy grafie — odparł Włast — przybyłem z dobrej woli pokłonić się Waszemu panu ojcu, grafowi Gosbertowi.
— Jedźcie ze mną, rad wam będzie. Właśnie u nas jutro w kościele wielkie nabożeństwo, duchownych kilku sprowadzono na nie, zdacie się i wy ze mszą świętą — rzekł Dodo. — Ojciec teraz z panami duchownymi obiaduje wesoło...
Po krótkiej przeprawie przez kilka dziedzińców i most zwodzony Włast z orszakiem i synami grafa stanął na zamku.
W sali obszernej, zdobnej w rzeźby i malowania, za stołem bogato zastawionym, siedział stary graf, otoczony gośćmi. Z prawej strony siedział w czarnej szacie duchowny, z włosem siwym i twarzą poważną i surową, za nim drugi młodszy, w którego oczach połyskiwał rozum i życie, jeszcze walką nie wyczerpane. Obaj mieli na łańcuchach złociste krzyże na piersiach. Opodal nieco siedział młodzieniec w sukni także kapłańskiej, z oczyma spuszczonemi skromnie i pokornie.
Po lewej stronie Gosberta rozparty butnie siedział rycerz, w skórzanym kaftanie, z ogromnymi czarnymi wąsami, spoglądał z lekceważeniem po towarzyszach; w cieniu pod