rata... Nad barkami sterczała mu strzelba i lekkie drzewce z proporczykiem.
Lecz zaraz spuścili się znowu w gęstwinę czarną i ścieżyną wązką drapali pomiędzy skałami, aż stanął niewidzialny strażnik i dał hasło.
— Jezus, Marya, Józef.
Na głos ten z lewéj strony góry wysunęło się kilka milczących postaci czarnych, których rozeznać było niepodobna i po chwili otoczyły Karola i Stacha. Nic słychać, nic widać nie było... czuli tylko że końmi nie władli, bo je wiedziono daléj. Po chwili ktoś zbliżył się i rzekł: — Z koni! do pułkownika.
Karol zeskoczył spiesznie, serce mu biło.
— To mój luzak, ten przy koniach zostanie, rzekł — ja za dwu idę.
Nie było więcéj pytań ni rozmowy; przed młodzianem szedł jeden, za nim w ślad drugi; ścieżka ich wiodła gdzieś w ciemności ku górze. Mówiono o obozie ale nigdzie ani ogniska, ani śladu obozowiska dostrzedz nie było można.
Noc czarna, posępna zalegała dziką, pusta okolicę, zarosłą krzewami, obnażonemi jeszcze, zarzuconą obrywami wzgórzów opoczystych... Gdzieniegdzie dojrzeli coś nakształt ścieyżnki wązkiéj
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom I.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.
116