statek, porywając z sobą co spotkały; Gaskończyk schronił się pod ławę klnąc i płacząc, nikt na niego nie zważał. —
Noc stawała się co chwila czarniejszą, przepaścistszą, zstąpiła z chmurami gęstemi, zdając się niebo przechylać tak iż nad masztami zawisło. Nakoniec lunął dészcz ulewny a raczéj strumienie wody rzuciły się z obłoków rozerwanych, pioruny bić zaczęły, a błyskawice nieustanne oślepiać.
Na pokładzie cisza była uroczysta, ludzie zmaleli, tulili się jak robaczki po okrętu szczelinach. Każdy z nich zajmował swe miejsce milczący, z okiem wlepioném w linę, w maszt, w pompę, gdzie stał i co mu oddano do straży. Kapitan jak wrosły do desek, niemy, obojętny, zimny, patrzał na ten szał żywiołów nie nowy dlań z zimną krwią, z chłodną powagą starego marynarza.. który nie jeden orkan przebył na Chińskich i Japońskich wodach.
Burza choć gwałtowna, nie była wszakże tą trąbą, porywającą i druzgocącą wszystko, z któréj cudem chyba statek wyjść może cało. Kładła ona okręt, rzucała go w przepaści, miotała nim w górę, ale walczyć z nią mógł rozum, męztwo i doświadczenie człowieka.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom I.djvu/227
Ta strona została uwierzytelniona.
225