szabli i do konia drgało niecierpliwe. Czemu go nie wyprawiano pobłogosławiwszy, któż to wié? Coś tam dziad z ojcem szeptali, naradzali się, a chłopak czekał.... a pytać nie było wolno, a prosić!?... któżby śmiał!
Karolek za zabawkę dosiadał dzikiego konia, siłę miał dziadowską, barki Adama, zręczność niezmierną, serce ogniste, ale naturę karną i oczy, co ciskały ogień i płomię, kąpały się téż czasem we łzach mimowoli.
Serce mu w piersiach biło, jak młotem, ale milczeć umiał.
Złe przyszły czasy, nie dziw, że ojciec i dziad i matka jeszcze się wahali, komu i gdzie oddać dziecko.
Od czasu, jak na Batorych i Sobieskich tronie siadły pludry niemieckie, sprofanowany ów tron stał się wszelkich bezeceństw stolicą. To co nad krajem świecić miało, ssało go i wycieńczało.
Aż przyszło do tego, że karabiny moskiewskie osadziły na nim kochanka Carowéj, dworaka i Francuza, co malować umiał, a cierpieć i rządzić nie umiał.
Była to już ostatnia klęska i ostatnia plaga Boża, co lalkę upudrowaną dawała rycerskiemu narodowi za króla.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom I.djvu/56
Ta strona została uwierzytelniona.
54