Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.
11

Drżał już, dopiero tu przy dźwięku téj muzyki ochoczéj, blady przestrach i zgroza rzeczywistości ścisnęły mu serce...


Stał tak wryty, niemy, drętwiejący, gdy krzyk go rozbudził, poczuł rękę zimną, która chwyciła dłoń jego, rękę drżącą, starą, kościstą... a głos bojaźliwy obił się o jego uszy.
— Karol... to Karol! z tamtego świata... O Boże... Czy mnie oczy mylą!
Mimo lat, które go przygniotły, przychodzień poznał w tym człowieku, który się doń zbliżył, rotmistrza Porembę... Ostatni, co go przed laty w Skale pożegnał, dziwném zrządzeniem pierwszy witał tułacza... w progu — niegdyś rodzicielskiego domu.
I przez chwilę mierząc się oczyma milczeli... ale dłoń rotmistrza coraz mocniéj drżała... a ciągnęła.
— Chodź! na Boga! chodź pan! chodź niepostrzeżony... idźmy ztąd...
— Dokąd? po co? zapytał Karol... ja muszę...
— Pan musisz naprzód pójść ze mną... chodź! na miłość Bożą, a dowiesz się, dla czego.