z tego kąta stęchlizną nędzy, starości i śmierci... Całym sprzętem dworzanina na łasce, gracyalisty... było łóżko pokryte wełnianą kołdrą starganą i pusta niezamknięta skrzynia... nie było jéj po co zamykać... Na stołku drewnianym stał dzbanek, w kącie oparta o mur wyszczerbiona misa... Na stole mały łojowy ogarek zapalił Poremba... potém jedyne siedzenie starłszy połą, w milczeniu podsunął je Karolowi.
Stali, patrzeli na siebie łzy połykając, i ust nie śmiejąc otworzyć. — Ten pytać się obawiał, ów nie chciał począć opowiadania... płakał tylko i coraz łzę ocierał...
Nie był to już dawny ów rotmistrz... wesół, wygadany, rubaszny rezydent, najedzony i swobodny... pewien że go zawsze powitają uśmiechem... ale okruch człowieka o głodzie oczekującego śmierci... lękający się, aby go na śmiecie nie wyrzucono dla lokajskiéj fantazyi.
Gdy Karola zobaczył i poznał, stał w sieni w szaréj kapocie ze sługami zmięszany... czyhając, by dostać może z niemi razem szklankę kwaśnego piwa...