Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.
156

Słońce wstało wesołe, jasne, majowe, ciepłe... i lud posypał się jak zwykle do szańców na Pragę.
Król z okien zamkowych patrzał na ten rój narodu, który mu już nic nie życzył, bo się nic od niego nie spodziewał.
Obawiano się tylko, aby Moskwa zakładnika nie pochwyciła... i nie kazała mu jakiéj konfederacyi błogosławić.
W dzień świętego patrona, król znudzony chciał się choć przejażdżką rozerwać i któż wie? może ucieczka była na myśli, nimby tłum upojony ją postrzegł; może ci, którym szło o to, aby lud podburzyć, aby go zakrwawić, rewolucyą uczynić, ohydną a groźną — użyli tego pozoru do wywołania wściekłości.
Zaledwie Król był na Pradze, po ulicach gromem rozbiegła się wieść:
— Król uszedł! Moskwa i Prusaki idą! zdrada! Rzeź grozi! kto żyw do broni...
Była to iskra na prochy...
Uderzono w dzwony na trwogę, jak pamiętnego owego ranka wielkiego tygodnia; tłumy się kupią. Postacie jakieś nieznane, dziwne, przela-