myć. Ludzie, co wołali śmierci i zemsty... skryli się pod ziemię, nie ma ich, znikli.
Lud mówi: to sługus X. Kołłątaja, ten bezwąsy Konopka, który z okseftu przemawiał pod ratuszem do tłumów.
— Nie, to lokaj Ankwicza, oponują drudzy, który wśród zamętu chciał mu ułatwić ucieczkę.
— Nie, wołają inni — król się obawiał sądu i kary... wzbudzono popłoch, aby mógł uciec bezpieczniéj, wszak zawrócono go z drogi.
Surowo zapobieżono, aby podobne sceny nie ponawiały się... za późno... Król z okien zamku patrzał na szubienice, na których wieszano przyjaciół, niedawno z pod boku jego wziętych i mówił pewnie w duchu.
— Jeślić oni winni? cóż ja?
Oni dziś... mnie czeka może jutro...
W tych godzinach trwogi, upokorzenia, — osamotnienia przeżył tysiące lat piekła... Któż wie, może odbolał za winy swoje?
Bóg przeważy..
Za ciężkie brzemię włożono na barki człowieka, który mógł był dowodzić Amerykanom,