knęła mu oczy — chciał umrzeć. Ale krew z ran zaskrzepłych uchodzić przestała, życie wracało... usta spalone pragnęły napoju... westchnął i myślał że skona... ręką ran dotknął... i uczuł siłę... Chłód nocy go rozbudzał, wiatr smagający obnażonego rzeźwił... zdawał się nakazywać... Wstań i żyj!...
Z północy ogniska gasnąć poczęły, krzyki cichły powoli, pijani spali jak umarli... Karol sprobował zwlec się, był nagim, cały we krwi, bezsilnym — ale na nogach się trzymał... sprobował iść... padł i powstał... skurczone członki ożyły... gorączka zastępowała siłę... czołgając się z trupa na trupa... wlokąc na rękach... namacał rzucony płaszcz żołnierski, który mu dawała opatrzność chcąca ocalić...
Narzucił tę odzież... podparł się kolbą złamanego karabina... mógł iść...
Nad pobojowiskiem krucy latali już stadami, na wsi psy przerażone wyły dziko...
Ten chór zwierzęcy, płaczliwy, straszny, mniéj przerażał, niż wycie pijanych.. czuć było w psach miłosierdzie nad losami człowieka...
Tuż był las i krzaki podruzgotane... kulami, Karol dobił się do brzegu zarośli.. ale i tu
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/181
Ta strona została uwierzytelniona.
181