do któréj od dzieciństwa zwracać się byli nawykli... Nie dla siebie i nie za siebie słali prośby do Orędowniczki; u ołtarza przytomnym jak we śnie był kraj, młodość, dom, rodzina żywych i umarłych... I modlitwa ona serdeczna tężała na wargach, a myśl leciała na szare pola nasze i... płakała u mogił dziadowskich... To znowu wracała szeptem cichym i snuła się nicią złotą ku niebiosom.
W kościele nie było nikogo, pusto i smutno... klęczeli tak długo... aż wstał jeden i drugi, spojrzeli na siebie... podali sobie dłonie choć nieznani... Oba mieli wiek prawie jeden i twarz spracowaną trudem długim, którą mrok kościoła okrył bladością; a smutkiem wspomnienia modlitewne.
I wyszli tak na próg nie mówiąc nic... aż gdy stanęli na jakimś głazie grobowym za kruchtą, spojrzeli sobie w oczy znowu...
— Bracie, odezwał się jeden — Bóg widzi, myśmy się już gdzieś widzieli na świecie, nie obcy jesteśmy sobie... tyś...
— Jestem Karol Pluta, rzekł drugi, niegdyś konfederat Barski, potém towarzysz Pułaskiego w Ameryce...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/259
Ta strona została uwierzytelniona.
259