śmiał się ruszając ramionami, był dobréj Stanisławowskiéj szkoły...
— Rozumiesz mnie pani — mruknął — będę ślepym i głuchym... Bądź co bądź Skały mu oddać nie możemy... bo nie mamy już nic prócz téj... odłużonéj Skały...
Słyszy pani?
Ewelina zdawała się nic nie widzieć i nie słyszeć, płakała nad losem dziecięcia, nad swoim i nad nikczemnością tego człowieka, który po chwili ruszywszy ramionami pogardliwie, rzucił drzwiami i wyszedł —
Wacław jak Karol był dziecięciem wieku... ale nie rodzili się bliźniętami... były to dwa sprzeczne duchy na jednych wykołysane rękach... aby pamięć braterskiéj nienawiści Abla i Kaima nie wygasała na ziemi.
Karol przedstawiał w sobie, co odradzający się wiek miał męztwa, cnoty i szlachetności, Wacław, co konająca epoka miała zgnilizny, egoizmu i niewiary. W Karolu wszystko było prawdą, serce otworem, w Wacławie wszystko udaniem, pychą, dowcipem, szyderstwem w piersi zamknietéj... a pustéj. Karol dałby był życie za miłość