Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/295

Ta strona została uwierzytelniona.
295

— nieśmiano obliczać nawet, ilu ich ze żniwa powróciło. —
Był jeden dzień wesołości i pracy, i jeden wieczór spoczynku przy ogniskach... pieśni domowych... każdy sobie kładnąc się na snopach, przypomniał jakąś piosenkę, gadkę... coś z młodości, coś od strzechy... Słońce krwawo zaszło na wyiskrzoném niebie...
Opar, jak mgła sina, podniósł się ponad rozpaloną ziemią... we mgłach leciał mór i końcem szat przesunął po śpiących wygnańcach... Snem twardym uśpieni czuli, jak kamień na piersi, jak obręcz żelazny na głowie, a z tych, co wczoraj legli z pieśnią... ilu wstało z jękiem!!
Malaria w nie wielu dniach położyła trupem kilkuset, inni wynędznieli, rozbiegli się powoli konać po szpitalach...
To znowu obraz straszny, tragiczny, z tego pasma czarnych przygód naszych.
Po śpiewach i weselu... po krótkim szale wspomnień — pusto w kampanii znowu... a wśród snopów użętych, żółte trupów leżą twarze...