dzieńczą, świeżą, uśmiechniętą.. strojem i twarzą jakby z Polski wykradzioną..
Było to chłopię w czarnéj węgierce, w pąsowéj czapeczce konfederackiéj, z rodzącym się wąsikiem na śmiejącéj się wardze... Patrzało na Karola, wlepiwszy weń wzrok, niepewne, drżące, zdziwione, z usty otwartemi, przez które wyraz jeszcze wyrwać się nie śmiał.. Z wyciągniętemi już rękami stało; nie mogąc jeszcze wykrzyknąć, głos mu zamierał na wargach.
Nagle osłabły Karol porwał się, jakby go cudowna siła rzuciła.
— Tadzio! zawołał — ty! tutaj! dziecko moje... Ty? a! byćże to może?
— A! stryj! krzyknął rzucając się ku niemu młody chłopiec, ja zaraz was poznałem...
Karol ściskał go zbladły i strwożony.
— Dziecko moje... cóż się stało? Mógłżeś ty... opuścić matkę... O Boże!
Nie umiał dokończyć pytania, bo się już domyślał odpowiedzi.
— Matkę! rzekł smutnie Tadeusz z cicha — stryju! ja już nie mam matki, prócz téj, którąś ty mnie nad wszystko nauczył kochać...
— Ewa nie żyje! załamując ręce, bijąc się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/320
Ta strona została uwierzytelniona.
320