nąc w zaroślach, uciekały ku swoim... o zdradzie wątpieć nie było można.
Rozpacz ale dodająca odwagi i energii, opanowała tych ludzi, którzy ratować się nie widzieli prawie sposobu. Poza ścianą lasów, w głębinach okrytych nocą, wrzawa rosła, potężniała, stawała się jakimś chórem radości, powitania, i zemsty a boju razem.
Cała okolica zdawała się wrzaskom wtórować...
W położeniu tém, bądź co bądź, należało drogo okupić życie... i bronić się do ostatniego... Wśród ciemności stanęli w ścieśnionéj kolumnie... oficerowie po krótkiéj naradzie zakomenderowali do odwrotu.
W téj saméj chwili, z tyłu, z boków, ćma czarnych nagle wypadła z gąszczy, rzuciła się gwałtownie na odział... Dano ognia i pierwszy ten nacisk odparto...
Noc coraz czarniejsza, powietrze duszne, wyziew lasów odurzający, — kraj nieznany, tłumy, które z tyłu nalegały, nie dozwalały długich namysłów... iść trzeba było i bić się.
W tém położeniu nikt przytomności nie stra-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/366
Ta strona została uwierzytelniona.
366