gła witając i zapraszając... Podała ramię starszemu, młodemu uśmiech i wejrzenie orzeźwiające...
— Polacy, powtarzała z radością, o jakże ojciec rad wam będzie, on tak kocha Polaków... on znał Kościuszkę! wielkiego waszego Kościuszkę... ale z kądże jedziecie?
— Z San Domingo!
— A! z tak daleka! z drugiego świata, gdzie tylu poginęło naszych.
— I naszych, moja panienko, wielu tam grób znalazło...
Westchnęło dziewcze, łza zakręciła się w oku.
— Jakże to dobrze! jak szczęśliwie, że Pietrek was tu do nas przyprowadził... Nigdzie, pewnieby nigdzie lepiéj wam nie było jak pod złotą kotwicą, u starego Merlina... Wszakżem wam już mówiła, że ojciec znał Kościuszkę, który jest teraz w Paryżu...
— Kościuszko! w Paryżu! zawołał Karol... a! cóż to za szczęście!
W tém nadbiegł i sam gospodarz, któremu już Pietrek z tryumfem doniósł, że mu przyprowadził Polaków... Zabierał się ich całować i ściskać... a spojrzawszy... zapłakał...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/385
Ta strona została uwierzytelniona.
385