Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/388

Ta strona została uwierzytelniona.
388

i gniewał się trochę na wielkiego Kościuszkę, że ich tak prędko mu odbierał.
— Mogliście posiedzieć tu a spocząć do cieplejszych dni... szeptał markotny.
Nic jednak nie pomogło, trzeba się było rozstać z poczciwą rodziną... Przeprowadzili ich wszyscy do dyliżansu, Marietta zapłakała, ściskając rękę Tadeusza... i długo ku nim wiewały białe ich chustki.
Podróż była powolną, bo ją Karol dla niedogojonéj rany z wypoczynkami odbywać musiał. Przybyli wreszcie do Paryża, a Karol, co stolicę widział za rzeczpospolitéj, zdumiał się zmianie nie miasta, ale ludu, który je napełniał.
Wszytko, co wielką rewolucyją przypominać mogło, już było znikło, a owe wrzące tłumy sansculotów, owe zdziczałe tricoteusy.. zastąpił tłum dobroduszny, który z zapałem oklaski sypał wojsku, wodzom i konsulowi.
Na czole Bonapartego już niewidzialna jaśniała cesarska korona.. Francya uspokojona, do karności wojskowéj nałamana, drżała z radości i — strachu.
O swobodzie ludów mówić już było nie w modzie, rozprawiano, o sławie, tryumfach i laurach. —