I znowu wiosennego poranka dwaj tułacze znaleźli się w cichéj lipowéj ulicy... Oba zażądali wysiąść i iść pieszo.. jak pobożni pielgrzymi, z cichą na ustach modlitwą.
Cisza była w ulicy cieniem okrytéj i zarosłéj; omszone figury kamienne stały na dawnych swych miejscach, ptaszki świegotały w starych lip konarach... ale na drodze rosły trawy i chwasty...
Z pomiędzy gałęzi niemożna jeszcze było dostrzedz dworu... w tém rozbiegły się lipy, z których kilka wiatr obalił i otworem spojrzeli na stare gniazdo swoje...
Stanęli przerażeni —
Dworu nie było — sterczały z niego okopcone kominy, porozwalane ściany i gruzów kupy.. Pożar przeszedł i stara siedziba z dymem i popiołem znikła...
Tadeusz łamał ręce... i dla niego była to kolebka pełna pamiątek.. każda piędź ziemi nosiła wspomnienie.
— Bóg dał — Bóg wziął — rzekł nareszcie Karol z powagą, kładnąc mu rękę na ramieniu, Wola Jego błogosławiona! Dach i przytułek znajdziemy, a pamiątki serce zachowa.
Szli już nie spiesząc, milczący...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/397
Ta strona została uwierzytelniona.
397