w Skale... Świeciło się w nim jeszcze, ale nie tak jakoś, jak bywało we dni powszednie; blaski lały się z okien wszystkich, jasno było we drzwiach nawet.
Może kto zdradził powrót wygnańca i czekano go na progu, jak marnotrawnego syna z powitalna ucztą.?.
Może.. gubił się w domysłach. — Znając owo ciche a jednostajne życie w Skale, trudno było odgadnąć znaczenie tych spóźnionych świateł nocnych... tego rzęsistego blasku... Karol się zadumał... serce mu bić zaczęło żywiéj, konie się wlokły powoli znużone, wyskoczył z wozu nie mogąc wytrzymać i — poszedł.
Jeszcze nigdy nie biegł tak w życiu, a tak się nie czuł lekkim...
W dziedzińcu... gwarno było i tłumno... pełno i ludzi i koni... Przez okna szeroko roztwarte, z za przezroczystych firanek blask bije i słychać muzykę wesołą, a śmiechy jak ptaszki wylatują na ciemne podwórze...
Co to było... nie śmiał już spytać nikogo,