Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.
97

Nie można się było łudzić — chwila była zwiastująca wysiłek rozpaczliwy — srom i męka dosięgły granic... Karol nareszcie przywlókł się do Skały... konie stanęły u bramy cmentarzowéj, poszedł pomodlić się na groby... Spojrzał ztąd na dwór, na ogród, targnęło go tam serce... jechać czy nie?
— Po co? odpowiedział sobie w duchu — nie! było by to słabością, dziś mniéj niż kiedy słabym się być godzi.
Stach błagał go oczyma, ruszał z niecierpliwości ramionami... Karol kazał zwrócić do Krakowa...


Na każdym kroku spotykali wspomnienia — to Staszek się wzdrygnął i westchnął — to Karol spojrzał i łza zakręciła mu się w oku... Gdzie były te czasy, kiedy się tu zwijało z koniem i strzelbą a myślą wesołą!
Nieśmieli nic mówić do siebie, ale tak się dobrze rozumieli...
Nade drogą stało karczmisko stare u granicy skalskich dóbr, gospoda zajezdna nasza, jakich dziś już w zapadłych kątach chyba szukać