potrzeba... Rzadko do niéj wprawdzie szlachcic zajeżdżał ongi, bo miał zawsze albo we dworze krewniaka, lub na probostwie chętną gościnę u księdza... trafiało się przecie, że mu się nowego kontusza brać nie chciało, lub że był w sporze i waśni z krewnemi, czasem się więc wóz i do gospody zatoczyć musiał.
Było miejsca dosyć, dla szlachcica, dla wieśniaka, na bryki furmańskie, a choćby na cały oddział kawaleryi. Żyd naturalnie gospodarzył tu, szynkował, cierpiał, aby na życie zarobić; cięższéj doli nad tę, w czasach gdy szlachta była rozhukana, pojąć trudno.
Gospoda stara była jak świat... podpierano ją, przestawiano częściami, przesypywano ściany, dociosywano słupy, ale wyglądała zawsze, jak przed wieki, gdy może była obrad gminy i schadzek ludu stolicą... Szeroka, ogromna, z wysokim dachem, na pół w słupach i galeryi, w środku istna arka Noego. Koń żydowski biedką, fura ze szkapami chłopskiemi, osiodłany podjezdek szlachecki, bachmat z siodłem paradném, krowa gospodyni, kozy gospodarza, gęsi, kaczki, bachury i pieszczone ciele filozofujące w zagrodzie, mieściło się tu wszystko, nie licząc wróbli, których
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/98
Ta strona została uwierzytelniona.
98