Przed laty dziesiątkiem, kiedym się częściej z domu ruszał i więcej po Bożym jeździł świecie, często mi przypadała droga przez wieś jedną, której dziedzicowi szczerze nie raz zazdrościłem w głębi serca. Śliczna bo też to była wioska — wybranym tylko od losu podobne się trafiają!
Na pograniczu Wołynia i Podola, wśród najżyźniejszego kraju, gdzie nigdy chleba powszedniego nie braknie ani panu ani włości, odznaczyła się uroczem położeniem i tak wdzięczną fizjognomją, jakiej mi się drugi raz widzieć nie trafiło. Dwór prześlicznym otoczony ogrodem, przez który przebiegała kilka razy skręcona rzeczułka, stał sobie na wzgóreczku i bielił się wśród drzew, które wieki pielęgnowały na pociechę dziedzicowi.
Dokoła w amfiteatr kraj jaki chyba na obrazie zobaczysz, uśmiechnięty, wesoły, zielony — na wzgórkach tu gaik ciemnieje, tam świeci kościółek, to się doliną srebrzy rzeczułka, to dworek w drzew wianku sinemi dymy się zdradza. Gdzieś rzucił okiem coraz inaczej, coraz piękniej, a wszystko razem całość składało wdzięczną i cudną. Wioska też czysta, szeroko pobudowana, otoczona sadami, zamożna aż miło, że się z niej wjechawszy podróżnemu nawet wyjeżdżać nie chce.
Jeszcze i to miał szczęście ten dziedzic, którego nazwiska nie wiedząc, z góry miałem za jednego z najszczęśliwszych ludzi, że dwór jego czy pałacyk, nie był świeżą i wytworną tylko bez wspomnień i przeszłości budową. Miejsce było historyczne, dwór przero-