Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Typy i charaktery.pdf/67

Ta strona została skorygowana.
— 67 —

Poszliśmy więc powoli z sobą rozmawiając, do dworu.
Zaraz na wstępie uderzyły mnie przy pierwszych wrotach prześliczne kwiatów klomby, krzewy egzotyczne, pielęgnowane starannie i mnóstwo drzewek i roślinek, przy których stojące na straży numera zwiastowały upodobanie w botanice lub ogrodnictwie.
— Zapewne to zajęcie Pani Dobrodziejki? — rzekłem wskazując na kwiaty.
— Tak, żona moja dosyć je lubi, ale... ale to raczej moje niż jej wychowańcy, jestem bowiem zapalonym miłośnikiem ogrodu i Flory.
I dowiódł tego jeszcze więcej uczynkiem niż słowy mój towarzysz, bo postrzegłszy robaczka na gałązce jakiejś krzewiny, rzucił się ku niemu prawie zapominając o mnie.
— Za pozwoleniem — rzekł — kwiaty potrzebują ciągłego oka, baczności, pielęgnowań nieustannych, a naszym ludziom niepodobna wlać zamiłowania ich. Pracują z musu, niechętnie, bez przejęcia się, bez namaszczenia, bez zapału! To mówiąc gorąco się rzucił ku krzaczkowi i począł żwawo liszki z niego opędzać.
— Otóż po pączkach! — zawołał — pierwsze największych nadziei, najsilniejsze, najpiękniejsze, z których się chciałem dochować nasienia, przepadły! Znowu rok stracony! Ani jednego, ani jednego, to prawdziwe nieszczęście!
Postaliśmy chwilkę nim przyszedł ogrodnik, nim mu gospodarz mój wyłożył traktat cały o wygubianiu owadów, teorje francuzkie, praktykę niemiecką, doświadczenia angielskie i sposoby domowe, nareszcie posunęliśmy się parę kroków dalej.
Ale na drodze pełno było kwiatów, musieliśmy się znów przy nich zatrzymać. Amfitrjon z największą uprzejmością pokazywał mi skarby swoje, a były to rzeczywiście cudne i u nas prawie nieznane dzieci Flory, tak bujno na tej podolskiej niwie, pod niebem naszem wyrosłe, jakby za rodzinnemi niebem i ziemią nie tęskniły.