trwania. Pan Jerzy reprezentuje większość i usposobienie ogółu, najnieszczęśliwsze dla nas samych.
Usposobienie to odbija się w opinji, w działaniach, w całkowitem życiu społecznem i aż w literaturze naszej, wiernem zwierciedle żywota. Nie widzimyż codziennie gwałtownie miotanych potępień, które jutro gotowiśmy po szampanie zmienić w uwielbienie, dochodzące do szału i zaprządz się do powozu tego, na którego przed godziną rzucaliśmy kamieniem. W codziennem domowem pożyciu brak ciągu, planu, stałości, sprowadza co chwila ruiny i bankructwa. W literaturze naostatek mamy pisarzy, z których ust tak dziwnie z dnia na dzień ciepło i zimno wychodzi, że dwóch ich dzieł za utwory jednej głowy i serca uznać niepodobna.
Niedawno widziałem całą młodzież opętaną Szleglem, później Trentowskim i przechodzącą — dzięki Bogu, do złotego Ołtarzyka równie łatwo, jak szła pod sztandary racjonalizmu. Ale smutno to na to patrzeć, bo cóż zaręczy, że jutro nie pocznie ich trząść jaka febra Feuerbachowska, i nie chwyci jaki paroksyzm Straussowy.
Była chwila takiej gorączki i zapału do literatury, kto nie pisał, ten zbierał, czytał, kupował książki stare i nowe, lub choć maleńki chciał mieć udział w czynności literackiej kupki, która się zaprzęgła orać tę rolę niewdzięczną. Spojrzmyż dziś, co się nas pracujących zostało na zagonie, ilu wróciło do cukrowarni, do gospodarstw, do próżnowania i kart? spojrzmy kto czyta i kto pisze z tych, co w pierwszej chwili gotowi się byli po samą szyję umoczyć w atramencie, a po oczy zakopać w książkach?
I tak wszędzie, i tak wszystko, jak u pana Jerzego, dziś kwiatki, jutro Elzewiry, pozajutro sukiennia a na ostatku nic. W kraju, którego większość nie ma tyle siły by w sobie charakter stalszy wyrobić, pytam na co rachować można? Co do mnie, lękam się każdego