Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/11

Ta strona została skorygowana.

bezpieczne. Ile tam par padło! Berkowski kazał kilka razy deskę przybijać mocno, ale to ledwie na godzin kilka pomogło, wnet znowu głowę darła po swojemu. Izbą tą zresztą, mogli się państwo gospodarstwo pochlubić, bo była utrzymywana czysto, o ile się dało, i nie bez pewnego względu na malownicze elekta. Po za szynkwasem, który się tu biurem nazywał, widać było obfite i urozmaicone zapasy, szczególniéj trunków, bo te są podstawą wszelkiéj porządnéj gospody, i z ich pomocą jadło, łóżko, chłód, wszystko się znosi wesoło.
Pośledniejsze z trunków (sic) stały pod gołym pułapem, na widoku, wytworniejsze mieściły się w szafie czarnéj za szkłem, od któréj klucz miała przy sobie zawsze gospodyni. Tam i cukierki i rum, i cygara, i różne łakocie i przednie likwory znaléźć było można, a szczególniéj różowy, słodziuchny, którym się stare kobieciny z sąsiedztwa po kieliszeczku raczyły jak ambrozyą, smakując w nim niezmiernie.
Za biurem miała krzesło wygodne z poduszką pani Berkowska i tu siadywała od rana do wieczora.
Mąż przechadzał się po izbie, niekiedy zaglądając do sieni i izb gościnnych. Tych było trzy, z których dwie zwykle w stanie przyzwoitym, a trzecia kartoflami i różnemi rupieciami zajęta.
Czeladź, którą rad nie rad utrzymywał pan Berkowski, bo z nią było zawsze skaranie Boże, dość musiała być liczną. Bez stróża się nie obeszło, a ten naturalnie pijaczyna był nałogowy. Zwał się Wygoń. Chłop był silny, ale chodził przygarbiony z fajką w zębach, co nabawiało strachem, aby kiedy, uchowaj Boże, ognia w słomę lub siano nie zapuścił. On i pies domowy, zwany Dzwonek, złe licho a rade zawsze hałasować, byli w statecznéj z sobą przyjaźni. Gdy Wygoń siadał na spoczynek, pies mieścił się naprzeciw niego, patrzeli sobie w oczy, rozumieli się i musieli po swojemu rozwodzić żale nad nieszczęśliwą dolą. Dzwonek nie dałby był krzywdy uczynić