Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/110

Ta strona została przepisana.

na Justyna, która zaraz się starała wyszukać pretekstu wsunięcia do Zosi, poznała w niéj osóbkę daleko inną niż się spodziewała.
Ufała nadto w swe siły, by wątpiła, że ją zmoże, i jak mówiła, wykurzy, lecz czuła, że to wymagać będzie pewnego wysiłku.
W podkomorzynie téż dojrzała odrazu zaślepienie i rozmiłowanie (tak mówiła ruszając ramionami białemi) w téj Poleszuczce, i postanowiła iść bardzo ostrożnie.
Tegoż wieczora, zaraz po rozejściu się z salonu, panna Justyna miała krótką konferencyę na bocznym ganeczku od ogrodu, u którego się zwykła była spotykać z panem Kazimierzem. Byli z sobą tak dobrze, tak dobrze oddawna, kłócąc się i godząc, że stosunki ich aż w oczy biły. Lecz, ponieważ jeszcze może lepiéj była panna Justyna z pięknym, młodym Gerardem, a w niebytności ich obu, często śmieszki wyprawiała wieczorami i z Sylwestrem, jakoś jedno drugie kompensowało i zacierało. Tego wieczora, idąc do swojego mieszkania z cygarem, Kazimierz jak zwykle, mijając ganeczek, obejrzał się, czy o téj godzinie, nie zobaczy tam panny Justyny. Stała oparta o ścianę z rękami w tył założonemi, z główką zadartą i przechyloną na białe ramiona.
Kazio przypadł tak nagle, tak obcesowo, że, nim ręce miała czas dobyć na obronę, pocałował ją bez ceremonii.
Tupnęła nogą.
— I co téż to pan Kazimierz wyrabia — zawołała — słowo daję... tego już nadto...
— Justysiu, kochanie, obejrzałem się wprzódy, żywéj duszy nie ma...
— Idź pan sobie, nie lubię pana... pfe...
— Cóż to znowu?
Justysia odwróciła głowę, Kazimierz stał i powoli ku ręce zmierzał, którą nie opierającą się ujął i ścisnął.