ko to nagromadzone tak, pełne jeszcze życia tego do którego służyło i należało, przenosiło w dawne, w niepowrotne szczęścia czasy.
Podkomorzyna weszła tu z taką czcią, jakby wchodziła do kaplicy, stanęła w progu, z kolei oczy jéj obiegły wszystkie przedmioty i zatrzymała się długo na wielkim portrecie. Na nim zmarłe dziewczę odmalowane było z pół smutnym jakimś uśmieszkiem na twarzyczce, z głową podniesioną, jakby jéj coś do wiązanki téj przeszkodziło. Zdawała się patrzeć na matkę z czułością, oczy jéj mówiły. Podkomorzyna czytała w nich nieraz dziwnie odmienne wyrazy. Sama zapewne własne uczucia w nie kładła, lecz za każdym razem te oczy co innego jéj mówić się zdawały. Smutniejsze, weselsze, zadumane, roztkliwione, przybierały na przemiany, jakby umyślnie dla matki, dziwnie odmienne odcienia. Z pewnym rodzajem zabobonności matka szukała w nich wskazówki, pociechy, rady. Mówiła w duchu:
— Dziś Anielka mi się wesoło uśmiechała, dziś oczy Anielki czegoś załzawione...
Przez ten portret rozmawiała jakby z duchem swojego dziecięcia.
I teraz, stanąwszy w progu podkomorzyna, stęskniony wzrok zwróciła ku obrazowi, jakby chciała wyczytać w nim, czy dziecię z za grobu nie ma jéj do wyrzucenia, że jéj serce uderzyło dla cudzego, dla nowo-przybyłego przybranego dziecka.
Obraz się uśmiechał łagodnie, wesoło, serdecznie, nie zaszedł żadną chmurką. Pomiędzy nim a przybyłą Zosią, nie było podobieństwa rysów. Panna Morawińska, mimo niewieściego wdzięku, miała w rysach więcéj energii i męztwa. Na twarzyczce nieboszczki rozlany był wyraz jaki nadają pieszczoty losu i matki: rozmarzony, rozśpiewany, nieziemski prawie; z tą twarzyczką aniołów Fiesolego żyć niepodobna daléj, dłużéj, nad chwilę młodości, późniéj ostry powiew rzeczywistości zni-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/114
Ta strona została przepisana.