— Jakiegoż? — spytała obojętnie staruszka — dając z sobą robić co chciała Justyna, któréj rączki z nadzwyczajną troskliwością, łagodnie, zręcznie, dotykały sukni i ściągały ją z ramion podkomorzynéj.
— A! droga pani — cicho stłumionym głosem ciągnęła daléj sługa — alboż ta miła, śliczna, rozumna panienka, co ją pani sprowadziła, nie będzie dla niéj kłopotem.
Westchnienie wyrwało się z piersi pięknéj panny.
— Kłopotem? chyba pociechą i rozrywką?
— Daj Boże! daj Boże! ja się pewnie o to modlić będę najgoręcéj! — dodała Justysia — ale, niechcę nic mówić.
— Dlaczegóż? mów owszem wszystko.
— A co tam moja głupia głowa może rozumnego wymyśleń — ciągnęła rozbierając bardzo powoli swą panią, Justyna. — Ja tam sobie z miłości dla méj dobrodziejki myślę i to i owo, co powtarzać nie warto...
— Nie trzebaż było zaczynać. Mów, proszę, co ci przyjdzie do głowy...
— Kiedy pani każę! — znowu wzdychając, dodała Justysia. — Panna się nam zdaje i rozumna i mila, a no, bardzo śmiała i rezolutna, widać to zaraz inne wychowanie, szlacheckie, nie pańskie, oho! ho!
— Ja w tém złego nic nie widzę — przerwała podkomorzyna.
— Ani téż ja, uchowaj Boże, ale kto naszego anioła pamięta...
Tu urwała Justysia.
Każde wspomnienie córki, było dla podkomorzynéj rozrzewniającém. Nie odpowiedziała nic, twarz jéj powlokła się smutkiem.
Uznała panna Justyna zapewne, że wypadało zmienić zaraz ten tok rozmowy i poczęła szybko:
— Anusia powiada, że tam u panny Zofii wcale nie miała
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/116
Ta strona została przepisana.