Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/122

Ta strona została przepisana.

Sylwester — ja zawsze powiadam, jednemu się było trzeba poświęcić i ożenić... To była droga jedyna... Byłaby poszła...
Kazio ruszył ramionami i uśmiechnął się tajemniczo.
— Po czasie rekryminacye — rzekł — daj pokój. Słowem, jestem zrujnowany, lub blizko tego.
— Ze mną tak źle nie jest, ale nie jestem bez grzechu. A no, co tam gadać! Jakoś to będzie! jakoś to będzie...
— Jeśli inaczéj być nie może — rzekł Kazio cicho — ożenię się z pierwszym lepszym workiem pełnym, nie patrząc na etykietę. Raz człowiek żyje, co mi tam, mam swoje nawyknienia, nałogi, gusta, enfin.
— Nie masz co mówić, rozumiemy się — odpowiedział Sylwester.
Spojrzeli na zegarek, było po dwunastéj.
— Chodźmy spać, to najlepiéj. Dobranoc.
— Rozeszli się każdy w swoją stronę do sypialnych pokojów, ale pan Kazimierz zwołał jeszcze rozespanego lokaja, któregośmy już widzieli w Wygodzie, aby mu pomógł się rozebrać. Było jego zwyczajem rozpytywać go wieczorem, chłopak był roztropny, choć czasem trzęsianką nie gardził.
— Co tam we dworze prawią?
— Względem czego? proszę jaśnie pana...
— A no, o gościach...
— Tych z za Buga?
— Rozumie się.
— Różnie, proszę jaśnie pana. Zwyczajnie jak na wielkim dworze, jedni za tym, drudzy za tamtym stronę biorą. Ale, dużo za nami trzyma, można powiedzieć wszyscy.
— Myślisz!
— Jak Boga kocham. Już to, proszę jaśnie pana, téj pannie co ją tu przywieźli, losu nie zazdrościć! Jak się tu wszyscy na nią wezmą, żeby aniołem była, nie wytrzyma, a z tego jéj ojca starego, to także śmiechy, bo to czysto ekonom, a co