Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/125

Ta strona została przepisana.

Wyższa wykształceniem, umysłem i zdolnościami była nad niego córka, ale w ojcu szanowała zacność jego, rozum zdrowy doświadczeniem wsparty i mocno doń była przywiązana. Różnili się nieco pojęciami. Ubogi szlachetka, którego rodzina już raz była spadła aż do budników, pamiętał tę tradycyę staroszlachecką, która pańskiéj klamki trzymać się kazała. Morawiński czuł się w obowiązku dla dzieci starać o krescytywę. Przykro mu było na ofiarę jéj poświęcić ukochane dziecię, a jednak tak samby się był poświęcił dla rodzeństwa; wymagał od Zosi, aby choć spróbowała uczynić z siebie ofiarę domowi. Tym sposobem spodziewał się poczciwy szlachcic i synowi przyszłość świetniejszą zapewnić i drugiéj córce. Zdawało się to prostém i łatwém. Pani Mylska nie miała bliższych krewnych, wzywała ich ku sobie, cóż to mogło znaczyć jeśli nie to, że im chce zabezpieczyć po sobie dziedzictwo.
Dla tego przecie warto było, aby się Zosia trochę na usługach staruszce choć i przymęczyła przez lat parę.
Zdała wydawało się to tak jakoś łatwem, jasnem, iż stary Morawiński nie wahał się bynajmniéj Zosi tu zostawić. W odwodzie zresztą było zawsze, gdyby się jéj nie podobało, gdyby wytrzymać nie mogła, że do Leśnego-Hruda powróci.
Tak rzeczy stały w myślach obojga przez ciąg podróży, a nawet w pierwszych chwilach po przybyciu. Morawiński zmuszony naleganiami by pozostał dni kilka dłużéj, nie mając ani co robić, ani czém się rozerwać, mimowoli począł się rozsłuchiwać i rozpatrywać.
Rodzina Mylskich i opowiadania o niéj, dały mu dużo do myślenia.
Późniéj nieco dwór, jego usposobienia, drobne poszlaki intryg, zachmurzyły mu czoło, wszystko to jednak ukrył w głębi, aby Zosi nie przestraszać i nie zrażać. Owszem, starał się okazywać wesołym. Drugiego czy trzeciego dnia, choć Zosia nie mówiła nic, na jéj twarzyczce téż dostrzegł znużenie, zakło-