Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/126

Ta strona została przepisana.

potanie, troski. Stosunki, zrazu w różowém świetle widziane, poczęły występować w jego oczach ze wszystkiemi chmurnemi strony, Morawiński, nie będąc pessymistą, znał ludzi, wiedział, że dobrzy bywają, ale i ci nawet ziemi w danych wypadkach stać się mogą. Żal mu się stało dziecka, rzuconego wśród obcych, bezbronnego. Najlepsze chęci podkomorzynéj, staréj, słabéj może, uledz mogły wpływom złośliwym jéj otoczenia.
A cofać się nie było sposobu.
Morawiński w wolnych godzinach, nie chcąc być natrętnym Migurze, choć ten ciągłe był na jego usługi, dobrał sobie do towarzystwa Gondrasza i z nim chodził po gospodarstwie, po ogrodach, po polach, rozprawiając o tém co się nawinęło.
Czy porucznik wiedział co oprócz pudełek, które kleił i podkomorzynéj, którą wielbił, czy był wtajemniczony w to co się koło niego działo, trudno było zgadnąć, bo mówił najczęściéj o służbie swéj wojskowéj, niekiedy o majętnéj rodzinie, z którą się na wiek wieków rozstał, a zresztą chyba o pogodzie. Z Morawińskim jednak zetknąwszy się, obaj poczuli, że należeli do jednego świata, że im najmiléj było mówić tym staroszlacheckim barwnym językiem, którego się w salonie używać nie godziło, i pokochali się bardzo. Morawiński chodził opatrywać śliczne pudełka, z których zaraz dwa z poduszeczkami do szpilek porucznik zmusił go wziąć dla dwóch córek, Gondrasz towarzyszył mu w pole, do ogrodu, w las, gdzie chciał.
I stał się cud: porucznik, który był zwykle małomówny, we dworze jakby nic nie wiedział i do niczego się nie mięszał, dla tego nowego przyjaciela otworzył usta. Stało się to dopiéro trzeciego dnia, gdy już dobrze się obaj wielekroć wypróbowawszy, wiedzieli, że byli strojni do jednego kamertonu. Pierwszy raz może od pobytu swojego w Zamszu, porucznik w las poszedłszy z Morawińskim, gdy z nim na kłodzie usiadłszy, pozapalali fajeczki, otwarciéj się trochę wynurzył.
— Ja to wiem — rzekł — że państwa sama podkomorzy-