Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/127

Ta strona została przepisana.

na wezwała, bo jéj tęskno i chciałaby mieć kogoś przy sobie, a no, powiem kochanemu panu, mnie trochę waszéj panny Zofii żal.
Popatrzy! na ojca, pokiwał głową i mówił daléj pykając z krótkiego cybuszka.
— Nie, żeby jéj tu, uchowaj Boże, jaka krzywda się stać miała. Podkomorzyna święta pani, nie dopuści, ale, ale jest i u nas dużo, z pozwoleniem, paskudztwa. Dziecko delikatne, nawykłe oddychać powietrzem niesfałszowaném, a u nas, u nas. — Machnął ręką.
— Powiem ci, poruczniku — odezwał się Morawiński — że dopiéro tu przybywszy, na miejscu, i mnie się oczy otworzyły trochę, a cóżem miał robić? odrzucić żądanie podkomorzynéj! ubogiemu szlachcicowi się nie godziło.
Westchnął.
— Nie ma nic strasznego — dodał porucznik — a no, z temi stosunkami trzeba się oswoić. Najgorsza rzecz ci Mylscy...
Pokręcił głową porucznik. Nie chciało mu się mówić, a czuł się niejako obowiązanym.
— Dużo tego jest? — spytał Morawiński.
— Dosyć i różnego gatunku — szepnął Gondrasz — dwóch widzieliście, jest jeszcze i mężczyzn kilku i bab w dodatku. Wszystko to polowało na majątek podkomorzynéj i naturalnie w strachu.
— Ależ my nie polujemy wcale na nic — odezwał się Morawiński. — Jesteśmy ubodzy, starczyło nam to cośmy mieli, nigdyśmy się nie spodziewali więcéj. Zechce podkomorzyna co uczynić, dobrze, nie, nie. Żebym zaś miał dziecko wydawać na męki dla jakiegoś tak spodziewanego obłowu, myślę, że mnie o to nie posądzasz?
Porucznik żywo bardzo namulaną dłoń wyciągnął do Mora — wińskiego i zamruczał: