Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/129

Ta strona została przepisana.

muszę. Na nic nie patrzę, w nic się nie wdaję, kłaniam się wszystkim, zjem, napiję się i idę do oficyny kleić moje pudełka, aby daléj. Podkomorzyna święta pani, serce złote, rozum wielki i na niéj nadzieja. Zatem i wy możecie być spokojni.
— Mój poruczniku — odezwał się po namyśle Morawiński — bądź co bądź, ja ci Zosię moją polecam. Kto wie jak jéj tu będzie, powiem jéj, aby w razie czegoś nieprzewidzianego pod waszą opiekę się udała.
Wielkie oczy zrobił na to Gondrasz, ale po chwili naiwnie się rozśmiał serdecznie. Rozstawił ręce, z których jedna trzymała cybuszek i zawołał:
— A ślicznego jéj dajecie opiekuna! Cóż ja tu mogę, co ja znaczę, co ja poradzę? Chyba jedno to, że gdy dojrzę, niepatrząc, iż dziecko mizernieje, że cierpi, to wam napiszę. Na to słowo daję.
Uściskali się raz jeszcze, a że godzina była już blizka podwieczorku, poszli od lasu ku ogrodowi.
W głównéj alei już zdaleka spostrzegli i poznali przechadzającą się podkomorzynę, pannę Zofię i pana Kazimierza. Porucznik, który rad był do towarzystwa się nie mięszać, a oprócz tego miał w ręku fajeczkę, z którą się nigdy nie zwykł był pokazywać przed podkomorzyną, cofnął się ulicą boczną do oficyn. Morawiński przyłączył się do przechadzających. Zosia poskoczyła ku niemu i prawie bez myśli i zamiaru, pozostała z ojcem w tyle. Podkomorzyna zobaczywszy to, uśmiechając się rzekła:
— Wiem, że pewnie jeszcze macie ze sobą tysiąc rzeczy do pomówienia, przechadzajcież się w ulicy, a ja na herbatę przy — ślę prosić.
To mówiąc i zabrawszy ze sobą pana Kazimierza oddaliła się, zostawiając Zosię z ojcem uradowaną wielce. Siedli zaraz na ławce. Morawiński pod wrażeniem rozmowy z porucznikiem był smutny.