Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/14

Ta strona została skorygowana.

skwarny, gościniec kurzawy pełen, w Wygodzie wszystkie drzwi poodmykane.
Dzwonek spał w szopie, Wygoń drzémał na kłodzie, Handzia siedząc na ławie pot ocierała z czoła, Maryś poszła gdzieś na tylne wrota swoim zwyczajem, nie było i Berkowskiego w izbie (gdzieś się podział — mówiła Handzia), jedna pani Dorota, trwała na swojém stanowisku, ale i tę sen po obiedzie napastował. Na ławie u drzwi siedział podróżny, z tego rodzaju pieszo wędrujących, na których się ani zbytnio zwraca uwagę, ani się na nich liczy. Przyszedłszy, węzełki zdjął z ramion, złożył je na ławie, napił się kwaśnego piwa i odpoczywał milczący.
Gościniec w taki skwar zwykle bywa pusty, i tego téż rana przejezdnych widać nie było.
— Ależ to jak w bani, jak Boga kocham — mówiła Berkowska półgłosem.
A Handzia ocierając się fartuchem wtórowała: — Jak z pieca bucha.
— Aby burzy nie było!
— Co pewno, że się na noc zbierze, bo ława stoi nad lasami... taka czarna by atrament — mówiła Handzia.
Wtém wszedł Berkowski zwolna. Mimo skwaru szyję miał białą chustką zawiązaną, czapkę na czoło nasuniętą, ręce włożył zaraz w kieszenie i począł się przechadzać.
— A to piecze dziś, to piecze! — mruknęła żona.
— Co za dziw, na to lato, smali jak zawsze.
— Lato latu nie równe — poprawiła jéjmość.
Berkowski westchnął, stanął przy drzwiach i zakończył ziewaniem.
Na gościńcu, mimo spokojnego powietrza, zerwał się wiatr nie wiedziéć jak i zkąd, zawinął kurzawą i świsnął daléj.
Berkowska zdala tego szatana przeżegnała. Pomyślała zaraz, że to był znak na burzę, ani chybi. Słońce zwolna się