Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/149

Ta strona została skorygowana.

wyniósł on przekonanie, że mimo zapewnień nieboszczyka Saplowicza, ów testament mniemany pani podkomorzynéj był nadzwyczaj wątpliwym. Panna Justyna, która w każdéj godzinie wchodziła do pokoju pani, baczne oko miała zwrócone na najmniejsze papierki, a często niedopalone z komina wybierała, aby się z nich o czémś dowiedziéć, przeczyła testamentowi. Mówiła, że inny jakiś dokument Saplowicz widział wieziony do akt, a że sławnie komponował i sam w siebie umiał wmówić, iż było prawdą co skłamał, pobałamucił tém drugich.

11.

W kilka dni po wyjeździe ojca z Zamsza, Zosia siedziała sama jedna w swoim pokoiku. Spojrzawszy nań można było od razu odgadnąć, że go troskliwa niewieścia ręka, dla pieszczonego dziecięcia, dla kogoś kogo ująć i przywiązać chciała, urządzała sama.
Pokój był duży, jasny, wesoły, wyświeżony, a do niego przypierał rodzaj alkowy i ciemnego składu. Prześliczna szafa gdańska zajmowała znaczną część, z dwoma delftami wedle zwyczaju, stojącemi na wierzchu. Biurko zamykane do pisania, stół duży, pianino, półki na książki, pod oknem wschodki i kosz, pełne świeżych wazonów i zieleni, mnóstwo ładnych i kosztownych fraszek, malowniczo pokoik ubierały. Na ścianach kilka pięknych widoków Tyrolu i Szwajcaryi, choć nieco pospolitych, rozweselało barwami świeżemi, wychodzącemi z ciemnego zielonego tła, wyraziście i żywo.
Było tu pięknie, wygodnie, miło, a jednak Zosia siedziała smutna i twarzyczka jéj chmurzyła się.
Podkomorzyna była dla niéj zawsze jedną, zawsze równie dobrą i czułą, ale dwie panie, których pobyt w Zamszu się przedłużał, okazując Zosi wielką serdeczność, nieustannie szukały