Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/154

Ta strona została skorygowana.
12.

Pannie Justynie twarz się paliła, ręce drżały, list miała za gorsem, trzymała go, czuła, mogła z nim uczynić co chciała. Była dumną z wyrządzonego figla, wcale nie czując wyrzutów sumienia. Piękna Justysia w ogóle, naukę moralności, jak wielu bardzo ludzi, miała własną inwencyą przerobioną ku użytkowi osobistemu.
— At, co tam! — powiadała sobie w razach wielu. — To głupstwo!
W ważnych nawet wypadkach, w swoich osobistych stosunkach mając tylko bezpieczeństwo swe na względzie, zresztą rachowała na późniejszą skruchę, na spowiednika, na pokutę, którą miała w starości odprawiać, i pozwalała sobie dużo, dużo.
Więc z jednym tam listem, że niewłaściwie miał być rozpieczętowany, żeby znowu tak wielkie miała robić ceremonie! Wiedziała, iż rzecz to była wzbroniona niby, lecz są wypadki, są okoliczności, są pokusy, którym się oprzéć nie można. Panna Justyna obejrzała się dokoła, weszła do drugiego pokoiku, drzwi za sobą zasunęła. Serce jéj biło mocniéj niż do pięknego pana Gerarda. Czuła pulsa odzywające się na skroniach, w ustach zaschło. Sięgnęła ręką po list, strach się jéj czegoś zrobiło. Wyjęła go, obejrzała na wszystkie strony, adresowany był przez Łuck, Kołki do Leśnego Hruda, do panny Lucyny Morawińskiéj.
List był dosyć gruby i ciężki. Na panieńskiéj, staréj, nieosobliwie wyciętéj piecząteczce widać było ptaszynę w dziobku niosącą list. Nim rozłamała ten kawałeczek laku, panna Justyna rzuciła oczyma dokoła, czuła się dziwnie niespokojną, choć nie przez takie już straszne rzeczy przechodziła w swém trzydziestoletniém życiu! Ruszyła ramionami, sama się dziwując swéj słabości.