Strona:Józef Ignacy Kraszewski - U babuni.pdf/167

Ta strona została przepisana.

Powieść nadto była prawdopodobną, aby jéj nie miano przyjąć bez krytyki. Nie wiedziano szczegółów, ale treść rzeczy za najpewniejszą uważano.
Rano panna Matylda, która ze swoją panią była bez ceremonii, zapewne z powodu tajemnic toaletowych i innych, w których była posiadaniu, wpadła, drzwiami rzucając mocno i oznajmując o tragedyi, jaka się zrana odbyła. Zapewniała, że Justysia mdlała, leżała u nóg podkomorzynéj, pełzała, zalewała się łzami, i że to nic nie pomogło, gdyż panna Zofia stanowczo miała oświadczyć:
— Albo ja ztąd precz muszę iść, albo ona.
Przyjmowano te rewelacye za najpewniejsze. Wprawdzie Maryla, która trochę bliżéj poznała Zosię, niezupełnie wierzyła, ażeby rzeczy doszły do takiéj ostateczności, ale któż wie? chwila uniesienia.
Hrabina była tego przekonania, że po téj dziewczynie wszystkiego się było można spodziewać.
— To dopiéro początek! — rzekła mrużąc oczki — zobaczycie, wszyscy my po kolei, co nie mamy szczęścia podobać się nowéj faworycie, będziemy musieli jedni po drugich... To mała, delikatna dla nas przestroga.
Przybycie bardzo kwaśnego Kazia, który do ucha hrabinie szepnął, że powodem była popełniona płochość, i że Justysia était un peu légére, i że wiadomość tę zaczerpnął u Migury, nie znalazła wiary.
Po odejściu Maryli, która domyśliła się, że coś musiano mówić nie dla uszu panieńskich, hrabina odparła otwarcie:
— To nie może być! w garderobie się tolerują te wybryki, proszę cię, o westalki trudno! Toć przecie nie klasztor, chybaby już skandal jawny.
— Coś takiego być musiało — szepnął Kazio.
Panna Justyna, będąca pośrednikiem wszystkich chcących trafić o pomoc jakąś, o wyrobienie jakiéjś łaski u podkomorzy-